Do jakiego poradnika nie sięgniesz, tam zobaczysz, że miłość do siebie ma spory zasięg i gabaryt. W sensie wszystkiego co obejmuje, począwszy od szacunku do siebie, przez samoakceptację, wiary we własne siły, aż do umiejętności radowania się swoim własnym życiem. Grubo!
Słyszałaś kiedyś o szacunku do siebie? Jako dziecko na przykład? Do starszych owszem, do nauczycieli, do rodziców, do uczonych i sławnych, ale do siebie? Że w jakim sensie? Mam sobie ustępować miejsca w autobusie? Mam mówić do siebie proszę, dziękuję i przepraszam? A może nie mówić, kiedy… mówię?
Samoakceptacja znaczyłaby, że sobie pobłażam. Że godzę się na swoje słabości. Na swoje ułomności, a przecież twardym być trzeba. Do przodu iść, świat zdobywać. Samoakceptacja to zatrzymanie się i brak ambicji. To akceptacja siebie, taką jaka jestem. A ja mam być doskonała. Coraz lepsza. Nie ma co akceptować, trzeba się rozwijać.
Wiara we własne siły. A jakże. Wzmacniana przez dobre, nie – najlepsze – oceny, pochwały, czerwone paski i wyróżnienia. I pochwały. I nagrody. I jeszcze raz. Bez tego wiara jest mała. Taka mini-wiara.
Radowanie się życiem – to już przegięcie! Życiem, w którym wstajesz o 6.00, stoisz w korkach, w pracy spędzasz 8+ godzin, potem w korkach i w domu z dzieciakami albo bez?
I jeszcze rozwój (samo!), siłownia, basen, extra język i kurs malarstwa. Jakie radowanie się życiem? No chyba, że jest jakaś gorączka, można w domu zostać i trochę dłużej pospać; nie ma korków i na basen nie trzeba iść.
I co teraz? No od początku. Nieustanna praca nad sobą.
Chwalenie siebie.
Docenianie siebie.
Ufanie sobie.
Sprawianie sobie przyjemności.
Wybaczanie sobie.
Prawda, że łatwiej być egoistą albo własnym wrogiem? 😉